Nasze Liceum

Miałem pewnie 10 lat, gdy po raz pierwszy poznałem Nasze Liceum, bo mój wujek Czesław zawitał dłużej do domu moich rodziców i opowiadał, że jest taka szkoła, takie miejsce, tacy wychowawcy i taki klimat, gdzie wszystko się udaje. Dyrektorem tej szkoły jest profesor Christoff, który mieszka w domku oplecionym dzikim winem i może doprowadzi do tego, że obok szkoły będzie istniał internat, bo właśnie próbuje go zbudować. Już wtedy zatopiony w czytaniu marzyłem, że kiedyś będę jak mój wujek absolwentem tego Liceum i dopiero później pójdę zdobywać świat. Upłynęło od tego momentu trochę czasu, uzyskałem świadectwo ze Szkoły Podstawowej w Szkodnej i teraz wszystko kładę na jedną szalę. Wsiadam do samochodu ciężarowego Star 29 z plandeką, a pod nią drewniane ławki na których siedzą pracownicy wielu zakładów w Ropczycach i ja , który myślę tylko o tym, żeby wysiąść na przystanku koło kościoła, żeby nie pojechać za daleko do cukrowni, albo do magnezytów. Udało się i ze świadectwem i podaniem do Liceum w wewnętrznej kieszeni marynarki idę wzdłuż najdłuższej ulicy w Ropczycach, najdłuższej jaką widziałem w życiu, przekraczam most na rzece i widzę ceglaną elewację Naszego Liceum. Jestem w tym miejscu po raz pierwszy w życiu, ale z opowiadań wujka poznaję to ta sama szkoła o której mi kiedyś opowiadał, za chwilę przekroczę jej progi i dopiero od tej chwili będę tworzył własną legendę

Chcę opisać zdarzenia, które działy się w szkole, a też takie, które działy się poza szkołą, i takie, które dzieją się aż do teraz, do tego późnego wieczoru, gdy cały dom śpi, a ja już w dojrzałym wieku wracam do tego co było. Bo przecież tam w tych ceglanych murach najchętniej na drugim piętrze nad schodami patrzyłem na moje Liceum od środka, na koleżanki i kolegów, i wtedy nabierałem sił by pokonać wszystkie przeciwności. Ale tymczasem otwieram ciężkie drzwi, drzwi te muszą być ciężkie i duże, bo to są drzwi do świata, pokonuję ich opór, otwieram, a za nimi pojawiają się schody, wiemy, że muszą być schody, żeby nie było za łatwo. Przechodzę proces rekrutacji i staję się uczniem naszego liceum. Na początku przekonuję się , że zdobywanie wiedzy , to trud nieustanny, uczę się więc z całą moją wrodzoną upartością, boję się duchów jak nie wiem co , ale do późnych godzin nocnych uczę się na wielkiej , ciemnej auli by nie przeszkadzać moim kolegom spać we wspólnym pokoju w internacie. Wtedy powstają też moje przyjaźnie, a wtedy zawarte są jak pieczęć, zawsze już będą. Płyną lata mojej młodości,, przy pomocy niezapomnianych profesorów pokonuję moją dyslekcję i dysortografię, biorę udział w olimpiadach i uczę się podstawowej zasady w życiu, że najważniejsza jest praca, tylko pracą można zrealizować swoje marzenia. Czuję wsparcie profesora Viscardiego, profesor Cichockiej, profesor Wojdon i innych wspaniałych wychowawców, odkrywam swoją pasję, fotografię. Przeżywam fascynację podróżami, rajdami, i sam uczestniczę w organizowaniu wycieczek.

I czytam, czytam bez końca, a biblioteka w Ropczycach to moje najprzyjaźniejsze miejsce, jeszcze wiele lat później cierpiałem , jak w czasie powodzi zostały zalane książki i cała biblioteka. Zawsze bardzo mnie urzekała wiosna w Ropczycach, lody szybko spływały, a nad Wielopolką pojawiały się pierwsze nieśmiałe zielone liście na gałęziach wierzb, potem ropczyckie górki pokrywały się białą pianą tarniny, a koło internatu zaczęły pachnąć bzy a później jaśminy. Od tej pory łapię się na tym, że wszystko co mnie wprowadza w zachwyt porównuję z tamtymi przeżyciami sprzed lat. Niedawno , bo parę tygodni temu gdy podobne gałązki zielonej łoziny spotkałem nad Jeziorem „ zwróconego miecza „ w Hanoi, zaraz wyzwoliła mi się refleksja: jest prawie jak w tamte wiosny w Ropczycach gdy uczyłem się w Naszym Liceum” przy czym ; prawie” robi wielką różnicę, bo pewnie takiej zielonej zieleni jak w tamte wiosny, trudno znaleźć na świecie.

Moje wspomnienia z Naszego Liceum podzieliłem na dwie części. W pierwszej części opowiedziałem o moim wujku, który będąc absolwentem LO roztoczył przede mną wizję Liceum w głębokiej mojej młodości i od tej pory wiedziałem ,że zrobię wszystko, by stać się uczniem tej szkoły. W drugiej części chcę pisać o pokoleniach uczniów, o tym jak pokolenie rodziców przekazuje licealną sztafetę nam, a my naszym dzieciom. Bo w naszym pokoleniu Liceum było samo w sobie wykorzystaniem szansy, by przyjść z wielu miejsc, większych i mniejszych miejscowości i rozwinąć się, bo w Naszym Liceum jest czas, miejsce i ludzie, są osobowości co stanowi, że zaistniał , jak się to kiedyś mówiło „ duch miejsca – GENUS LOCI „ w dzisiejszym języku młodzieży pewnie by się to nazywało „ miejsce klimatyczne” , dla którego „ pełny szacun”. A w codziennym życiu szkoły, po pierwsze nauka, tu nie było równania do najgorszego, każdy się starał, bo tak czuł swoją szansę, ale nie było objawów maksymalnej rywalizacji. Był czas na czytanie książek, pomoc rodzicom i angażowanie się w hobby, w moim wypadku cały wolny czas poświęcałem fotografii. W szkolnej ciemni pod okiem profesora Viscardiego przesiedziałem wiele godzin. Pamiętam początki fotografii kolorowej na odczynnikach sprowadzanych z Francji, filtry i powiększalniki do kolorowej fotografii pomagał nam zdobyć ksiądz Konwent nasz szkolny katecheta. Przesiedziałem nieraz w ciemni całą noc, pracując nad fotografiami, by nad ranem zobaczyć kolorowe zdjęcie, gdzie ludzie nagle mają zielone włosy i fioletowe twarze, a to oznaczało kolejne godziny w ciemni, by jeszcze raz dobrać kolorowe filtry. Drugim polem moich zamiłowań były wyprawy krajobrazowe. Z wiosną zaczynały się wędrówki po zielonych polach, wśród lasów i gór, w słońcu i w deszczu, a każdego dnia z za horyzontu wyłaniały się nowe pejzaże. To kształtowało moja wrażliwość, która już na zawsze będzie się karmić pięknym krajobrazem. Najsłabszym momentem mojego pobytu w Liceum była rywalizacja sportowa, tego ducha jakoś niestety nie czułem, choć młodzieńczej rywalizacji nie unikałem, tu wspomnę ( ale nie próbujcie tego robić w domu ) konkurs skoków z balkonu w auli wprost na zieloną trawę, tak by skoczyć jak najdalej, przy czym najważniejsze było oprócz odległości oczywiście, by żaden z profesorów tego nie zauważył. Ale Nasze Liceum to nie tylko wykorzystanie szansy, ale także szansa na przyszłość, bo część ducha naszej szkoły zabieramy ze sobą i niesiemy go przez całe życie i zawsze już będzie nas kształtował. To dlatego, jak kiedyś godzinami uczyłe się w licealnej auli, tak później w mojej Akademii Medycznej w Krakowie spędziłem całe godziny w tak zwanej „ kuźni „, by uczyć się na ile tylko jest to możliwe. To w Akademii być absolwentem LO w Ropczycach stanowiło o sukcesie , wyniki i nagrody rektorskie.

Drogę torował nam mój przyjaciel Wiesiek Mendyka, rok później Mietek Pasowicz i Adam Wojton, a do nich w następnym roczniku ja starałem się dorównać, aż wylądowałem na indywidualnym trybie studiów. Po mnie, po nas przyszło do Liceum pokolenie naszych dzieci, jak kiedyś mój wujek, jak później ja tak teraz moja chrzestna córka Paulina stała się absolwentem LO. Teraz do Ciebie piszę Palinko, właśnie układają się Twoje wspomnienia, teraz przychodzi czas, gdy zaczynasz zdobywać świat, ale najważniejsze już masz, masz ducha Naszego Liceum. Bo nasze Liceum to nie tylko mury i wnętrza, klasopracownie i komputery, to także i może przede wszystkim osobowości. Osobowości naszych profesorów, wszystkich pracowników i każdego młodego człowieka, który tu był i który teraz tu jest, dla tych którzy tu dopiero będą. Bo jeśli jest tak, że każdy człowiek podąża swoją drogą, by osiągnąć wymarzony cel, to wspólną częścią tych wszystkich dróg jest Nasze Licem.

Z poważaniem Marek Ziajor          


Kontakt

Lokalizacja:
ul. Mickiewicza 12
39-100 Ropczyce

Sekretariat:
7:30 - 15:30

Telefon:
17 22 28 270

Email:
sekretariat@loropczyce.pl