CO NAM ZOSTAŁO Z TYCH LAT

Podobno skleroza charakteryzuje się tym, że nie bardzo pamięta się co się przed chwilą jadło, ale za to pamięta się ze szczegółami np. jakie miało się we wczesnym dzieciństwie sznurowadła przy butach wyjściowych („kościołkowych” bo miało się wówczas jedne buty porządne właśnie do kościoła). Dlatego wydaje się tak pożytecznym zapisywanie wydarzeń zachodzących w naszym życiu. Niestety, nie wyrobiłem sobie takiego nawyku, więc wszystko, co tutaj napiszę odtwarzam po 45 latach z pamięci. Będą to moje osobiste refleksje i mogą czasami nie w pełni oddać naszych przeżyć.

Tutaj należy się wyjaśnienie. Myślę, że może jeszcze w kilku miejscach zaistnieje konieczność takich wyjaśnień. Otóż wspomnienie to pisałem do pamiętnika wydanego z okazji Zjazdu Koleżeńskiego w 45 rocznicę matury w 1998 roku, stąd zapowiedź wyjaśnień, a może lepiej komentarzy do wspomnień spisanych przed 5 laty. W tej edycji wspomnień opuściłem moje dane osobowe.

Cały czas po maturalny, do dnia dzisiejszego jest niejako „napiętnowany” tymi „latami górnymi i chmurnymi, a raczej „durnymi i chmurnymi”, kiedy kształtowała się nasza osobowość. A szkoła, tym bardziej szkoła średnia i to ogólnokształcąca, te nasze charaktery i osobowości urabiała i kształtowała. Owe niełatwe czasy były zdolne złamać i wykoślawić charakter niezdecydowany i słaby. Ciągle przed oczyma mam postać Dyrektora Ryszarda CHRISTOFA, promieniującą autorytetem. Wychowawcy wymagającego, ale bardzo nas kochającego i poświęcającego nam wszystko. Dosłownie wszystko.

Zastanawiam się w jakiej kolejności mam wymienić: Prof. VISCARDIEGO i Prof. TARGONIA. Może jednak Prof. VISCARDI miał większy wpływ na moje życie. On to zaszczepił mi i w jakiś sposób ukierunkował zamiłowanie do techniki. Wiedząc już, że wybiorę się na studia techniczne np. w ostatniej klasie, w swojej głupocie traktowałem łacinę jako przedmiot mniej ważny. Proszę jednak nie kojarzyć tego z Prof. VISCARDIM, bo właśnie On na lekcjach z przedmiotów tzw. ścisłych bardzo często zwracał uwagę na poprawność naszej polszczyzny w piśmie i oczywiście w mowie. A nasz sposób wyrażania się był pełen naleciałości gwarowych, nie zawsze ładnych i eleganckich. To zamiłowanie do techniki rodziło się nie na lekcjach, ale w pracach kółka technicznego. Byłem jednym z „dopuszczonych” do wykonywania pomocy naukowych. Był to czas, że tylko dzięki pomysłowości i pracowitości naszych profesorów powstawały pomoce naukowe na lekcje fizyki, geologii, astronomii itp.

W kółku technicznym otrzymałem pierwsze i bardzo ważne lekcje życia. Profesor uważał, że zajęcia pozalekcyjne nie powinny w żaden sposób kolidować z nauką, więc prawie zawsze, kiedy zasiedzieliśmy się do późnych godzin wieczornych (a czasem nawet nocnych), na drugi dzień mogliśmy być pewni, że będziemy pytani i to bez żadnej taryfy ulgowej. Zawdzięczam więc Profesorowi nie tylko wspomniane zamiłowanie do techniki, ale także zdolność rozróżniania między obowiązkiem a prywatnością.

Znane też było specyficzne poczucie humoru Profesora, graniczące czasem z bardzo krytyczną, a nawet satyryczną oceną sytuacji czy ludzi. Wywoływanie do tablicy lub pytanie z ławki, wprowadzało, szczególnie nasze koleżanki w stan panicznego strachu. Od czasu do czasu bywały sprawdziany opanowania pamięciowego np. tzw. wzorów redukcyjnych czy trygonometrycznych. Każdy, kto odpowiadał zgodną z własną „głęboką wiedzą”, ale daleką od prawdy matematycznej, pozostawał w pozycji stojącej. Pod koniec sprawdzianu liczony był procent stojących nieuków, po którym to rachunku padały pytania pod adresem ZMP – „co wy na to? Czy tak wyobrażacie sobie wyniki nauki?” Pytania te kierowane były przeważnie pod moim adresem. Bo najpierw byłem przewodniczącym Zarządu Klasowego, a później przewodniczącym Zarządu Szkolnego. Jako młodzież „normalna”, tzn. nie robiąca sobie nic z tego co mówili do nas profesorowie, puszczaliśmy takie pytania mimo uszu, ale gdzieś tam w głębi serca przyjmowaliśmy gradację wartości, stawiającą jednak naukę na pierwszym miejscu. Muszę przyznać, że też mi się zdarzało należeć do grona stojących (proszę nie mylić ze Stoikami), jednak nie miało to wpływu na ogólniejszą ocenę naszych wiadomości. Profesor bardzo dobrze wiedział na co kogo jest stać. Młodsi mogą pamiętać, jak zapracowany Profesor posyłał nas do ich klas, byśmy od czasu do czasu „zastępowali” Go w prowadzeniu lekcji fizyki, a częściej matematyki. Miałem tą przyjemność, może nawet zaszczyt, że towarzyszyłem na takie zastępstwa czy to Wojtkowi SADOWSKIEMU, czy Kaziowi OSTAFINOWI, bo zawsze chodziliśmy we dwóch. Jeżeli zdarzyło się, że była to nowa lekcja zadana nam przez Profesora do tzw. przerobienia, to po naszym zastępstwie w klasach, w których byliśmy, Profesor robił „pogrom”, co z kolei nas obligowało do wyraźnego wytłumaczenia o co chodzi, a przy tym to podniosło nasz autorytet w czasie tych zastępstw i na ogół w klasach była cisza i dość duże skupienie.

Po moim wyjeździe z Ropczyc, dane mi było spotkać jeszcze Profesora kilkakrotnie i to przed, i po amputacji nogi. Ostatni raz takie spotkanie miało miejsce na krótko przed śmiercią. Były to zawsze spotkania pełne serdeczności i mimo zachowania niezbędnego dystansu, jaki powinien być pomiędzy uczniem a nauczycielem, miały charakter przyjacielski. Przedwczesna śmierć Profesora była dla mnie nieodżałowaną stratą i pozostawiła żal, że nie zdążyłem odwdzięczyć się za całe dobro doznane od Niego.

Prof. Józef TARGOŃ, może zbyt mało doceniany przez nas w czasach nauki w Liceum. Dopiero później w świetle własnych doświadczeń życiowych, przedstawił się jako Człowiek wielkiego formatu, wzór wychowawcy, nauczyciela, wreszcie naszego przyjaciela i orędownika. W ciągu czterech lat wychowawstwa, tylko raz czy dwa zapamiętałem Jego zdenerwowanie i podniesiony głos. A sytuacji, gdzie można było co najmniej trochę pogderać, stwarzaliśmy co nie miara. Właściwie zawsze można było znaleźć pretekst dla zgromienia nas, ale Profesor zawsze zwracał się do nas bardzo spokojnie, poważnie i jak do dorosłych, odpowiedzialnych ludzi. A gdzie nam było wówczas do dorosłości, a tym bardziej do odpowiedzialności. Dopiero po latach, to poważne traktowanie nas, stało się wzorem i przykładem do naśladowania. Jak już wspomniałem, byłem przez dwa i pół roku przewodniczącym Zarządu Szkolnego ZMP i z tego tytułu byłem czasami zapraszany na posiedzenia Rady Pedagogicznej, więc miałem możliwość być świadkiem, jak Profesor z młodzieńczą werwą bronił zagrożonych czymś uczniów, szczególnie z naszej klasy, gdzie był wychowawcą. W tej to postawie Profesora znajdowałem też wzorzec dla siebie. Cała skromna i cicha postawa Profesora, przypisująca chętnie swoje sukcesy innym, dopiero z dystansu i perspektywy lat, została odpowiednio doceniona. W tym to postępowaniu Profesora, trudnym do zrozumienia przez „młodych gniewnych”, była głębia Jego osobowości i niedoścignionego przykładu. A nie słowo, ale przykład uczy i zobowiązuje najwięcej. Naprawdę wstyd było nie przygotować się na lekcję prowadzoną przez Profesora. Autentycznie wstyd. Chciał też Profesor wlać w nas choćby kropelkę z przeogromnego źródła kultury. Z Jego to inspiracji organizowane były tzw. Poranki Muzyczne. Marysia GRUSZECKA, która równolegle z nauką w naszym Liceum (a konkretnie w naszej klasie) uczyła się w Szkole Muzycznej w Rzeszowie, grała na tych Porankach, na fortepianie. Czasem też obok Marysi grał Kwartet Smyczkowy, w którym byli: Dyrektor CHRISTOFF, prof. KRYŻACKI, prof. TARGOŃ i p. Adolf BUROWSKI. Nasz Profesor cierpliwie wyjaśniał jak słuchać tej muzyki i co kompozytor chciał nam przekazać. Zapamiętałem, jak się wydaje na całe życie, genezę powstania i myśli CHOPINA zawarte w „Etiudzie Rewolucyjnej”. Wojtek SADOWSKI (też z mojej klasy) recytował jakieś poezje, co niejako uzupełniało to przeżycie artystyczne. Także zapamiętałem dość dobrze „Mochnackiego” Jana LECHONIA, chociaż teraz muszę stwierdzić, że nie w zupełności rozumiałem metafor i przenośni Autora. Ale zapamiętałem, bo były piękne i wyrecytowane w sprzyjającej, podniosłej i patriotycznej atmosferze. Z tych to Poranków wyniosłem zamiłowanie do muzyki, najpierw operetkowej, bo najłatwiejszej, później operowej, symfonicznej, a dzisiaj nawet oratoryjnej. Może mniej do muzyki tzw. współczesnej, ale to już zupełnie inny problem.

Już tych kilka wyrywkowych przykładów pokazuje postać Profesora i jego wpływ na kształtowanie się mojej, a jestem przekonany, że nie tylko mojej, osobowości. Sytuacji, gdzie Profesor powinien być nam wzorem i był nim rzeczywiście nie da się spisać, a tym bardziej docenić w tej krótkiej refleksji. Trzeba też mieć na względzie, że czas naszej nauki w Liceum nie sprzyjał ani przekazywaniu całej prawdy o otaczającej nas rzeczywistości, a tym bardziej prawdy o zaszłościach historycznych. Nie pozwalał na pełne wychowanie w duchu patriotyzmu i umiłowania Ojczyzny. A mimo to, wszędzie, gdzie to tylko było możliwe, zasiew prawdziwej wiedzy i pozytywnych myśli o naszej przeszłości trafiał na podatną i jak się wydaje, żyzną glebę.

Wspominając wpływ Profesorów na moje życie, muszę tutaj wymienić p. Prof. Marię LACHMAN. Nie wiem ile przekazała mi wtedy wiedzy z historii literatury, ale wiem, że starała się wpoić nam miłość do języka ojczystego, do naszej kultury w ogóle, wyrobić potrzebę bywania w teatrze, stąd organizowane wyjazdy do teatru do Rzeszowa, wreszcie potrzebę przeczytania od czasu do czasu jakiejś pożytecznej książki (oczywiście poza obowiązkową lekturą). Odbiło się to później chociażby na humanistycznym spojrzeniu, na będące w moim zasięgu działania techniczne.

Myślę, że pożytecznym będzie opisanie tych słynnych wyjazdów do teatru. Z realiów dnia dzisiejszego nie można sobie wyobrazić jak to wówczas wyglądało. A więc: na kilkanaście tygodni naprzód trzeba było zarezerwować bilety i to koniecznie na piśmie z kilkoma podpisami i pieczątkami. Mimo tego nie było żadnych gwarancji, że przyjedzie się pod teatr i wówczas może się okazać, że np. dzisiaj jest inny spektakl niż w zapowiedzi lub w ogóle miejsc nie ma. A podróż chociażby te 30 km do Rzeszowa, to była cała wyprawa. Mowy nie było o zamówieniu jakiegoś autobusu, bo jak już jeździło się samochodem, to oczywiście ciężarowym i to nie zawsze „przystosowanym” tzn. z plandeką, ławkami, zabezpieczeniem tylnej klapy, dostawianymi schodkami itp. Pozostawała tylko kolej. Na wieczorny spektakl trzeba było wyjechać najpóźniej w południe, a wracało się grubo po północy. I PKP także nikogo z podróżnych nie rozpieszczało. Najczęściej były wagony tzw. „Towosy”, czyli towarowe z ławkami pod ścianami, a czas przyjazdu pociągu i czas podróży były bardzo przypadkowe, stąd należało zawsze mieć rezerwę na wszelkie nieprzewidziane okoliczności. Powrót ze stacji kolejowej, oczywiście tylko na piechotę, mógł mieć pewne uroki tylko w lecie i to przy ładnej pogodzie. Trzeba było więc nie lada odwagi, żeby zabrać gromadę uczniów na taką eskapadę. Jak sobie przypominam, takie wyjazdy p. Prof. LACHMAN organizowała co najmniej dwa razy w roku i to nie koniecznie z uczniami klas najstarszych. A jak Pani Prof. zaczęła opowiadać o swoim ulubionym romantyzmie, to często zapominała o realiach takich jak dzwonek na przerwę lub następną lekcję. Ale kochaliśmy Ją za to i zapewne do dziś wielu z nas pamięta Jej skromną postać z fryzurą kłębiących się wokół głowy „ferii” blond włosów, opadających często na oczy.

Podobne poświęcenie się młodzieży było ze strony Ks. Prof. Michała SIEWIERSKIEGO. Swoim przykładem, swoją postawą w różnych sytuacjach życiowych, swoim umiłowaniem młodzieży, dawał wspaniały wzorzec osobowości człowieka, księdza, wychowawcy i nauczyciela. Przykład ten był szczególnie potrzebny w sytuacjach dotyczących rozterek wyboru. Bardzo często wówczas byliśmy narażeni na jakieś konieczności wyboru i to czasem wyborów bardzo brzemiennych w skutkach. Myślę, że każdy z nas miał w swoim życiu momenty zwątpienia, rezygnacji, a może nawet załamania i stał przed jakimś wyborem. Dzięki wzorom postępowania Ks. SIEWIERSKIEGO z szeregu burz i rozterek życiowych wychodziliśmy obronną ręką. Cenię sobie wysoko, że miałem przed sobą taki wzór Człowieka.

Byłbym niesprawiedliwym, gdybym wpływ profesorów na kształtowanie mojego życia, ograniczył do wymienionych osób. Coś otrzymałem od każdego ze wspaniałego Grona Profesorskiego czasu mojej nauki w Liceum. Nawet od tych, z którymi miałem styczność sporadyczną, też dostałem coś znaczącego.

Pamiętam słynny wyjazd do Krakowa, bodajże w 1949, a może w 1950 roku. Zwiedzenie historycznych obiektów Starego Krakowa, ale też uwspółcześnione przedstawienie SZWEJKA w teatrze „Banialuka” było dla nas przeżyciem nie lada, zważywszy możliwości korzystania z dóbr kultury w małych Ropczycach. Opiekowali się wówczas nami prof. Bronisława KNIAŻYK, Józef STRZYŻ i Tadeusz BUROWSKI. Właśnie prof. STRZYŻ, który bardzo delikatnie „robił mi egzamin” ze znajomości realiów starożytności. Wprowadził mnie wówczas w świat legend i opowieści o niezłomnych bohaterach mitów greckich i rzymskich. Wówczas to Prof. STRZYŻ rozbudził moje umiłowanie do czasów starożytnych.

Także atmosfera w Liceum, w tym różnorodne kółka zainteresowań, były tworzywem kształtowania naszych osobowości. Jak by to można dzisiaj nazwać – zajęcia pozalekcyjne odegrały w tym procesie ważną rolę. W takim małym miasteczku jak Ropczyce, do którego wówczas przyjeżdżało kino objazdowe bardzo sporadycznie, występy jakiegoś teatru czy tzw. „Estrady” z repertuarem nie najwyższych lotów, już było przeżyciem kulturowym. Tak więc o nasz rozwój kulturalny dbali nasi nauczyciele. W auli szkolnej (budynek przedwojennego Domu Katolickiego, a obecnie kina) wystawialiśmy, przygotowane przez Kółko Dramatyczne sztuki, przeważnie z zakresu lektur szkolnych. Pamiętam wcześniej wystawioną Moralność Pani Dulskiej, Gabrieli Zapolskiej w moim zaś pokoleniu były wystawione Śluby Panieńskie Aleksandra hr. FREDRYbodajże w 1952 roku. Kilka przedstawień dla szkoły i społeczeństwa Ropczyc, a później przyjeżdżały szkoły z sąsiednich miejscowości. W przygotowaniu był Klub kawalerów Michała BAŁUCKIEGO, ale nie doczekał się wystawienia na scenie. W tym też czasie do obowiązków szkoły należało organizowanie akademii i to co najmniej dwa razy w roku: na 1 Maja i w Rocznicę Rewolucji Październikowej.

I tutaj niezrównany talent organizacyjny i reżyserski wykazała p. Prof. KNIAŻYK. Było wyczynem nie lada utrzymanie w karności rozbrykanej gromady uczniów, praktycznie z wszystkich klas, którym bardziej uśmiechała się gra w piłkę lub tenisa stołowego (w zależności od pory roku) niż uczenie się nie zawsze najciekawszych kwestii. A p. Profesor to potrafiła, mimo bardzo subtelnej postury. Tylko raz jak pamiętam p. Dyrektor pomagał w opanowaniu rozhukanych temperamentów. Ale za to bardzo skutecznie. Nie można pominąć p. Prof. BUROWSKIEGO współautora prac przygotowawczych i reżyserskich, a przy tym i niezrównanego scenarzysty. Te akademie były na ogół udane, a zdarzało się, że zostawały powtarzane dla społeczności Ropczyc.

Należy się cieszyć, że utworzony decyzją z maja 1977 roku Zespół Szkół, w skład którego wchodziło także Liceum Ogólnokształcące już nie istnieje w dawnym kształcie. Liceum Ogólnokształcące jest samodzielną szkołą o własnym profilu nauczania. Co prawda, nie przygotowywało nas nigdy do wykonywania konkretnego zawodu, ale dobrze przygotowywało do studiów, co możemy potwierdzić z autopsji. Takie też było jego podstawowe zadanie. Jak mniemam, tylko w niewielkiej szkole można z dobrym skutkiem łączyć nauczanie z wychowaniem. Może teraz czasy są inne, ale kształtowanie się osobowości młodzieży jest w pewnym stopniu niezmienne, stąd widzi się, podobnie jak „za naszych czasów” potrzebę autorytetów i wzorców, które mogą się kształtować tylko w kameralnych kontaktach: nauczyciel – uczeń.

Czas naszego dojrzewania był pełen sprzeczności, a nawet niebezpieczeństw. Sprzyjało to szybkiemu dorastaniu do podejmowania brzemiennych w skutki decyzji. Równocześnie ten czas uczył nas angażowania się w to, co aktualnie robiliśmy. Myślę, że nasze rozeznanie z perspektywy małego miasteczka, nie dawało prawdziwego obrazu sytuacji i nie sprzyjało dochodzeniu do prawdy, chociażby ze względu na ograniczone możliwości. Np. z pełnym przekonaniem wyjeżdżaliśmy jako zespół propagandowo – artystyczny do pobliskich wiosek. Oczywiście wyjazdy były samochodami ciężarowymi na tzw. „śledzia”. Zadaniem takiego zespołu było namawianie do tworzenia lub wstępowania do Spółdzielni Produkcyjnych (innymi słowy: kołchozów). Biorąc pod uwagę dostępne nam informacje na temat wydajności i osiągnięć dużych gospodarstw rolnych (np. farm amerykańskich), byliśmy przekonani, że jest to jedyna droga do wydźwignięcia wsi na wyższy poziom życia. Tylko bagatela. Nikt wówczas nie zwrócił nam uwagi na „drobiazg”, a mianowicie, że w tak dużych zespołach ziemskich musi być właściciel, który jest zainteresowany wynikami swojej i obcej pracy. Nikłe, albo na szczęście żadne skutki naszych wyjazdów traktowałem jako porażkę wynikającą z niezrozumienia nas. A przecież w gruncie rzeczy, to my nic nie rozumieliśmy. Ale te wyjazdy miały też dobrą stronę. Zarówno w czasie przygotowań jak i samych wyjazdów rodziły się wśród nas sympatie i przyjaźnie, a także uczyliśmy się wielu mądrości i to nie koniecznie książkowych, od ludzi od nas starszych i patrzących mniej romantycznie na toczące się życie. Innymi słowy, była to też szkoła życia.

Na pytanie moich dzieci „co właściwie poza nauką, robiliście w tej szkole, że z takim sentymentem ją wspominasz?”, opowiadałem w ilu kółkach zainteresowań byłem równocześnie i ile miałem zajęć pozalekcyjnych, ile wspaniałych chwil łączyło się z tymi zajęciami, jak wspaniałych miałem kolegów, jak organizowaliśmy sobie zaspakajanie potrzeb kulturowych i że życie nasze nie ograniczało się tylko do zajęć szkolnych i odrabiania zadań domowych – widziałem przebłyski niedowierzania. Nie wierzyli, jak mi się wydaje w życie poza telewizyjne. Nie wspominałem nigdzie o sporcie, a były to też bardzo zajmujące dla nas chwile. Graliśmy w co się tylko dało i to jak na nas z nienajgorszymi rezultatami.

Czas rzecz jasna zaciera w pamięci pewne szczegóły i przeszłość wydaje się bardziej idealna i mniej prozaiczna niż była w rzeczywistości.

Zresztą, po co w ogóle coś pisać na ten temat? Myślę, że każdy z nas będzie pamiętał swoje Liceum póki życia stanie. Ta szkoła często w moim wyobrażeniu często sprowadza się do mojej wspaniałej klasy. Jak to się mówi była to klasa „do tańca i do różańca”. Jak wiem (ze źródeł dobrze poinformowanych), że przez dobrych kilka lat wspominano nas zarówno przy okazjach pozytywnych jak i przy tzw. rozróbach. W czasie matury ustnej, którą zdawaliśmy w grupkach 7 osobowych z 5 przedmiotów po kolei, bodajże po 3 przedmiotach zdanych przeze mnie, na korytarz Pokoju Nauczycielskiego, gdzie czekaliśmy na wywołanie do następnego przedmiotu, przyszedł Ks. SIEWIERSKI z troskliwym pytaniem jak przebiega matura. Gdy usłyszał, że jak na razie idzie dobrze, uśmiechnął się, uszczęśliwiony poklepał mnie po ramieniu i stwierdził: „bój to jest nasz ostatni”. Rzeczywiście. Był to nasz bój ostatni i w dodatku zakończony zwycięstwem. W pierwszej grupie zdającej w 1953 roku maturę na 7 osób zdających, 4 zdały z wyróżnieniem, a i pozostali niewiele odstawali. Zresztą nie tylko w tej pierwszej grupie zdających.

Nie sposób w tych kilku zdaniach zamknąć 4 lata życia i to jakiego życia. Nie raz chciałoby się coś opisać, ale tak trudno wyrazić to „co nam w duszy gra”. Chyba, że jest się poetą. Szkoda, że te lata tak szybko minęły i to minęły bezpowrotnie. Tak wielu już nie ma wśród nas. Tylu rówieśników odeszło na zawsze. Prawie wszyscy Profesorowie odeszli i tylko pozostał nam żal, że nie zdążyliśmy Im powiedzieć jak wiele dla nas znaczyli, jak wiele Im zawdzięczamy i za ile dobra jesteśmy Ich wiecznymi dłużnikami.

Janusz FRĄCZEK

absolwent Liceum z 1953 r.


Kontakt

Lokalizacja:
ul. Mickiewicza 12
39-100 Ropczyce

Sekretariat:
7:30 - 15:30

Telefon:
17 22 28 270

Email:
sekretariat@loropczyce.pl