OKRUCHY WSPOMNIEŃ Z ROPCZYCKIEJ EDUKACJI

Szkolne wspomnienia niezapomniane

(A. Oppman)                       

ZANIM TRAFIŁEM DO ROPCZYCKIEJ SZKOŁY

Moje wspomnienia sięgają lat 1946-1951. To wówczas byłem uczniem Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącego w Ropczycach, zwanych miasteczkiem szkół, położonych w odległości 14 km od mojego rodzinnego Glinika. A propos Glinika …Poczynię w tym miejscu pewne dygresje…

Są różne Gliniki w podkarpackiej ziemi:

Jest Glinik Charzewski koło Gorlic Glinik Mariampolski. I jest mój Glinik, zwykły rdzennie polski. Słynie z dobrej gliny i niezłej dziewczyny… A jako ciekawostkę podaję: kiedyś, pytany przez pewną urzędniczkę o miejsce mego urodzenia, odpowiedziałem: - Glinik, ale ta drążąc dalej, pytała: Ale jaki Glinik?Odpowiedziałem – zwykły. I tak został zapisany przez urzędniczkę. Stałem się mimo woli twórcą nowej nazwy: Glinik Zwykły.

Ale ad rem. Po latach wojny i okupacji (1939-1945) moi rodzice znaleźli się w trudnej sytuacji materialnej. Zrujnowany dom od spadających bomb, a w dodatku splądrowany przez żołnierzy frontu wojennego, który przebiegał właśnie przez moje rodzinne strony, to wszystko spowodowało, że nie mogłem mimo chęci zarówno z mojej strony jak i rodziców, podjąć naukę w ropczyckiej Szkole. Zostałem więc, jako 14. chłopiec (na okres jednego roku) sprzedawcą sklepowym w PSS Społem, wspomagając finansowo rodzinę. W tym okresie przygotowałem się również do egzaminu wstępnego z języka polskiego, z historii i geografii, obowiązującego uczniów, którzy uczyli się w szkołach podczas okupacji, kiedy to tych przedmiotów w szkołach nie było.

KIEDY ZOSTAŁEM UCZNIEM

We wrześniu 1946 r. zostałem uczniem Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącego w Ropczycach i tam przez 5 lat nie rozstawałem się z książką. A zaczęło się od podręcznika do języka polskiego zatytułowanego albo Drzewiej, albo Mówią wieki (dziś dokładnie nie pamiętam). W każdym razie był to wybór fragmentów dzieł literackich, tzw. Analekta. W czasach powojennych nie było jeszcze zaopatrzenia w lektury szkolne, chociaż, o dziwo ukazało się już w 1949 r. wydanie: Narodowe Dzieł Adama Mickiewicza, które zafundowali mi moi rodzice (mimo biedy). A w domu jakieś tam książki były… Podczytywałem, np. książkę, leżącą w szufladzie Na Niemca, kalendarze książkowe, czasopisma rolnicze itp.

ŚRODOWISKO MOICH SZKOLNYCH LAT

Wracam do kontaktów z książką w czasie ropczyckiej edukacji. Kiedyś natknąłem się na wiersz Ludwika Jerzego Kerna Zamknięte kółko, w którym przeczytałem, m.in. takie wersety, które skojarzyłem z moją edukacją:

Zamiast leźć z dziewczyną z ręką na jej karku

Nienormalnie z książką

Siadywałem w parku…

Z tą jednak różnicą, że ja nie siadywałem w parku ani na ropczyckich plantach, gdzie kwitły róże, hodowane w miejscowej Szkole Ogrodniczej, założonej przez troskliwego ks. dra Jana Zwierza, dyrektora dwóch szkół zawodowych (co w tym czasie było ewenementem!). mieszkałem na prywatnej stancji, położonej około 2 km od „mojej” Szkoły. I tam gnieździłem się w domu zacnej Pani Dobrowolskiej – wdowy. Miała dwoje dzieci: córkę Helenę, będącą w tym czasie uczennicą tej samej szkoły do której i ja uczęszczałem, oraz syna Emiliana. Córka mieszkała razem z matką w niewielkim pokoju, ja natomiast dzieliłem pomieszczenie, gdzie była kuchnia z warsztatem krawieckim. Do dziś słyszę melodię i szczątki słów dziarskiej piosenki, umilającej krawcowanie Milkowi:„Bo teraz zima, baciarów ni ma…” Przy takim akompaniamencie, mając do swej dyspozycji skrawek stołu, służący do prac krawieckich i fragment swojego łóżka, zdobywałem tajniki wiedzy…

Od czasu do czasu pojawiali się klienci, korzystający z usług krawieckich, m.in. nauczyciel Jan Janasik od biologii, który na sobie demonstrował jak oddycha ryba.

To środowisko było równocześnie dla mnie motywujące do nauki. Otóż niedaleko domu, w którym mieszkałem można było spotkać nauczyciela NOK (nauki o Konstytucji) – prof. Targonia, byłego ucznia Stefana Żeromskiego. Nie wstydził się prowadzić krowy ulicami Ropczyc, trzymając w jednej ręce łańcuch, a w drugiej książkę lub gazetę. Czy to nie był przykład dla ucznia godny naśladowania?...

Ale byłbym niewdzięcznikiem, gdybym w tym miejscu nie wspomniał o najbliższym dla mnie środowisku, a mianowicie o rodzicach. Nie byłoby mojej edukacji bez ich starań i trosk o syna, który wyruszył z Glinika do Ropczyc w poszukiwaniu i zdobywaniu wiedzy. Przecież dzięki rodzicom tam się znalazłem. Ojciec, żeby wynagrodzić właścicielce stancji za mój tam pobyt, jechał 14 km z narzędziami rolniczymi uprawiać jej ziemię, na której miała rosnąć cebula i inne płody rolne – główne źródło utrzymania wdowy z dwojgiem dzieci. Z takiej formy wynagrodzenia była zadowolona i właścicielka stancji, zdana na łaskę i niełaskę sąsiadów i moi rodzice, którym łatwiej było w ten sposób opłacić czynsz.

A matka? Przecież przez 5 lat prała i prasowała bieliznę, którą albo ja przyniosłem (nie przywoziłem!), idąc pieszo z Glinika do Ropczyc (nie było w tym czasie komunikacji samochodowej na tej trasie), albo sama dźwigała (14 km!) w swoich spracowanych rękach wypraną, pachnącą wodą i powietrzem bieliznę pościelową i osobistą swojego syna – ucznia ropczyckiej szkoły.

A JAKIE WSPOMNIENIA NASUWAJĄ SIĘ ZE SAMEJ SZKOŁY?

Za moich czasów, a więc w latach 1946-1951 nauka trwała 5 lat. Wielu nauczycieli się zmieniało. Ale byli też tacy, którzy uczyli dłużej i dlatego też dostarczyli więcej wspomnień.

Wspomnę niektórych.

Oto geograf Adolf Borowski: kulturalny przystojny pan. Często prowadził nas do auli na projekcje filmów, upoglądawiających proces nauczania swego przedmiotu. Z jego osobą kojarzy mi się jego sympatia – Bronisława Kniażyk. Przez krótki okres, w jakiejś klasie początkowej, była nawet naszym wychowawcą. Przytoczę przykład z tym związany. Otóż w tych latach szkolnych był taki zwyczaj, że każda klasa miała za swojego patrona jakieś miasto i należało to upoglądowić herbem, zawieszonym na ścianie. Naszej klasie przypadł w udziale herb Łodzi. Ale ponieważ wśród uczniów nie było uzdolnionych plastycznie, tę pracę wykonał właśnie profesor Adolf Borowski – przyjaciel naszej wychowawczyni. Ta, zauważywszy pewnego dnia wiszący na ścianie herb miasta Łodzi, z zachwytem zawołała: Och, jak pięknie wykonany! Co Doluś zrobi, wszystko takie piękne… Czy dziś po tylu latach nie pięknie o tym wspomnieć?

I inny przykład związany z tą panią. Nasza klasa miała okno od ulicy. W godzinach rannych, kiedy nauczyciele podążali do szkoły, my uczniowie, gromadziliśmy się przy oknie i widząc idącą nauczycielkę Bronisławę, krzyczeliśmy (inicjatorem pomysłu był syn dyrektora): Bracia, do broni!Wybuchał szał radości. A jaka była reakcja zainteresowanej?... Tego nie pamiętam.

Ale byłoby z mojej strony niewdzięcznością, gdybym nie poświęcił więcej uwagi tym nauczycielom, którzy na to szczególnie zasłużyli, wywierając swoją osobowością znaczący wpływ na naszą osobowość.

Do takich nauczycieli należał katecheta Ks. Michał Siewierski. Ks. Profesor (tak go zawsze tytułowaliśmy) niezwykle mądry, taktowny uczył nas historii Kościoła w korelacji z historią Polski. Wykładał etykę, której był realizatorem na co dzień, wychowywał nas w duchu pobożności Maryjnej. Na terenie szkoły działała jeszcze w tym czasie Sodalicja Mariańska, której był moderatorem (a mój starszy kolega Franciszek Jarząb, dziś już śp. (prezesem, po którym schedę ja otrzymałem).

Ks. Michał Siewierski posiadał charyzmę oddziaływania na młodzież. W okresie trzydziestu lat jego katechizowania 46 jego uczniów zostało kapłanami a 11 uczennic – zakonnicami.

W jednym ze wspomnień, poświęconych śp. Ks. Michałowi Siewierskiemu, a zamieszczonych w moim Albumie wspomnień: Michał Siewierski Kapłan i Wychowawca z powołania, Rzeszów 2010, ks. Stanisław Pazdan pisze m.in. „że partia wzięła dyrektora szkoły na dywanik, dlaczego szkoła ma tak niskie wyniki wychowawcze, że jeden Katecheta jest gotów założyć w liceum filię seminarium.”

W latach mojej edukacji szkolnej nie preferowano jeszcze twórczego myślenia. Stosowano uczenie pamięciowe. Ale były wyjątki. Do tych zaliczam w ropczyckiej szkole m.in. ks. M. Siewierskiego. On uczył na lekcjach religii myślenia. Nie dyktował. Zapisywał na tablicy (nie było jeszcze foliogramów) najważniejsze myśli. Były to słowa klucze – które pomagały uczniom w odczytywaniu i ich rozumieniu. O tym wspomina również jego uczeń, a mój kolega (późniejszy profesor KUL) – Stanisław Litak. I nie tylko on. Ale i wielu innych uczniów, którym ropczycki Katecheta pomagał wzrastać w rozwoju duchowym. Czasem też i materialnie.

Nie mogę pominąć w swoich wspomnieniach, mojej polonistki mgr Marii Lachman. Była duszą środowiska ropczyckiej młodzieży i nauczycieli. Potrafiła w tych czasach (kiedy to programy nauczania i wychowania wprzęgnięto w służbę ideologii marksistowsko-stalinowskiej) uczyć patriotyzmu i wychowywać w duchu prawdy. Dzięki naszej profesorce (tak tytułowaliśmy ją) Kreon zAntygony Sofoklesa kojarzył się uczniom z władcą współczesnym, negującym prawa niepisane, wyryte w ludzkich sumieniach. A Antygona jawiła się przed nami jako obrończyni praw boskich, dla których warto poświęcić nawet życie!

W imię prawdy nasza Polonistka omijała Językoznawstwo Stalina (takie było wówczas hasło programowe języka polskiego (!) na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych XX w.).

W imię wyznawania i poszanowania wartości artystycznych oraz poczucia piękna, właściwego podejścia do dzieła literackiego, zdobywała się na krytyczne uwagi, dotyczące literatury zwanej „produkcyjną”, np. Nr 16 produkuje.

Maria Lachman wychowywała nie tylko na lekcjach w szkole. W skromnym, wynajętym mieszkaniu na poddaszu, znajdującym się naprzeciwko szkoły, niczym na „Górce” u Gontali w Syzyfowych pracach, odbywały się próby wieczorne, poświęcone np. rocznicy Mickiewiczowskiej. Tam miały miejsce również rozmowy uczniów – Polaków ze swoją nauczycielką – Polką wychowawczynią polskości, była sanitariuszką AK.

Niezapomniane i niezwykłe były jej lekcje pozaszkolne w czasie pieszych wędrówek przez wyboiste drogi i polne ścieżki, prowadzące z Ropczyc do jej rodzinnych Brzezin, odległych około 20 km (!). W tych latach nie było jeszcze uruchomionej na tej trasie komunikacji samochodowej. Można było podróżować pieszo lub furmanką. Szliśmy więc w okresie wiosny i jesieni, co któreś popołudniowe soboty, po lekcjach w szkole, razem z naszą Polonistką. Jedni, jak np. ja do Glinika, sąsiedniej miejscowości Brzezin, drudzy do Wielopola Skrzyńskiego (miejsca narodzin Tadeusza Kantora), inni do dalszego jeszcze Nawsia, jeszcze inni nieco bliżej – do Łączek Kucharskich czy Małej, skąd wznosił się majestatycznie pomnik Chrystusa Króla. Najdalej, bo do swoich rodzinnych Brzezin – Bezdechowa szła nasza nauczycielka języka polskiego – Maria Lachman. Te piesze wędrówki były i pozostały dla mnie niezapomnianymi lekcjami polskości. „Przerabialiśmy” wówczas „na żywo” Pana Tadeusza, kiedy to w czasie jesieni spoglądało na nas słońce schodzące z nieba całe zaczerwienione, jak zdrowe oblicze gospodarza, a krąg promienisty spuszczał się na wierzchołki przydrożnych drzew.

Innym razem przeżywaliśmy „żywą lekcję” z Chłopów Reymonta. W jesieni widzieliśmy jak ta jesień idzie, jak się blade dni wloką razem z nami przez puste pola, pola ogłuchłe, które rolnicy, mieszkańcy Łopuchowej, Checheł i innych wsi przygotowali na zimowy odpoczynek…

Wiosną radowaliśmy się radością pracujących tu rolników. Wszystkie te obserwowane bezpośrednio na żywo sceny przyrody i pracy ludzi, odnosiliśmy, dzięki naszej Polonistce, do scen i obrazów przedstawionych w lekturze, która dzięki temu stawała się żywą lekturą. W taki oto sposób nasze uczniowskie życie splatało się z książką, a książka z życiem. A wszystko to było opromienione ulirycznionym komentarzem naszej niezwykłej nauczycielki ropczyckiej szkoły, rodaczki z Brzezin, która wzrastała w atmosferze ukochania pracy, trudu i piękna krajobrazu, przypominającego kraj lat dziecinnych Mickiewicza.

Zapamiętałem ją jako obrończynię Krzyża. Stała po stronie młodzieży protestującej przeciwko przemieszczaniu krzyża ze ścian frontowych w klasach na boczne. Nie lękała się wstępować przed lekcjami do kościoła, kładąc zeszyty domowe czy klasówki obok zgiętych kolan.

Po mojej maturze, chyba (?) w 1952 r. została zwolniona z pracy w Ropczycach. Z trudem znalazła ją w Lesku. Po latach jej uczennica, już jako wizytator kuratoryjny w Rzeszowie wydała o niej półżartobliwie taki sąd: Ona nawet jąkałę potrafiła doprowadzić do aktorskiej mowy…

W latach mojej Edukacji w ropczyckiej Szkole uczyła mnie również niezapomniana nauczycielka też imieniem Maria – mgr Maria Waydowska. Była historykiem. A trzeba pamiętać, że w okresie stalinowskim historia była fałszowana, prawda przemilczana. Programowo był ważniejszy „czerwony mechanizm historyczny” – WKP (b). A nasza profesorka historii umiała przemycać treści patriotyczne, oddzielić prawdę od fałszu. Czyniła to dyskretnie, nie tylko na swoich lekcjach, ale również na lekcyjnych przerwach. Może nie tak odważnie jak jej imienniczka. Ale swoją osobowością zaznaczała, gdzie prawda, a gdzie fałsz. W latach 1951 – 1952 historię na studia wybrało (o ile dobrze pamiętam) około siedmioro jej uczniów. W tym jeden z nich, Stanisław Litak został profesorem KUL. Na inne uczelnie nie mogli się ubiegać z racji ideologicznych.

Myślę, że każdy z uczniów Liceum Ogólnokształcącego w Ropczycach zapamiętał pasjonatę nauczyciela fizyki. Był nim Stanisław Viscardii. W czasie mojego pobytu w tej szkole uczył również matematyki, a w jednym roku nawet chemii, a więc przedmiotów ścisłych, do których nie wszyscy uczniowie „mieli głowę”. Popołudniowy czas poświęcał przygotowaniu się do zajęć w pracowni szkolnej. Najwięcej pracował z uczniami zdolnymi. Znany był w całym regionie Polski Południowo-Wschodniej. W latach siedemdziesiątych XX wieku, kiedy pracowałem w IKN-ODN (Instytucie Kształcenia Nauczycieli – Oddziale Doskonalenia Nauczycieli w Rzeszowie) uczestniczył w prowadzonych przeze mnie zajęciach metodycznych. Byłem onieśmielony jego obecnością i pochwałą za prowadzenie tych „szkoleń”, chociaż, pamiętam jak pewnego razu, wetknął mi też szpilkę, wykrywając moje potknięcie nieścisłego rozumowania.

Spod ręki prof. Viscardiego wyszło kilku uczniów z ropczyckiej Szkoły, którzy później zdobywali tytuły naukowe na wyższych uczelniach, np. prof. Politechniki Rzeszowskiej Jerzy Lewicki.

Był krytycznie ustosunkowany do tych uczniów, którzy swoje braki próbowali usprawiedliwiać zaangażowaniem się w prace ideologiczne. Nie stosował taryfy ulgowej, dla uczennic, które usprawiedliwiały się, że w przyszłości, jako żony, nie będą logarytmować zakupionego „na targu masła”.

Jednak po latach wspominam go jako mimo wszystko wyrozumiałego nauczyciela, dobrego pedagoga, któremu wielu uczniów zawdzięczało możliwość dotarcia na wyższe uczelnie, np. na medycynę.

W moich wspomnieniach nie pominę dyrektora Szkoły Ryszarda Christoffa. Pozostał w mojej pamięci jako ten, który dbał o porządek, o dyscyplinę w szkole. Przywołał gromkim głosem woźnego na korytarzach szkoły, uczniów przechodzących ze szkoły do auli. Stosował wojskowy rygor podczas zbiorowych wyjść na msze św. niedzielne, kiedy ta praktyka była jeszcze dozwolona.

A w czasach nagonki zetempowskiej nie stawał po ich stronie.

Ale szkoła to nie tylko nauczyciele. Szkoła jak wiadomo, jest również, a może przede wszystkim, społecznością uczniów. Bez nich nie byłoby szkół. Dziś doskonale o tym wiemy, bo problem bezdzietności dotyka wielu środowisk, gdzie z konieczności zamyka się te placówki oświatowe. Ale to tak na marginesie tych wspomnień. W mojej pamięci zachowało się wielu moich rówieśników z ropczyckiej ławy szkolnej. Wymienię niektórych. Moim kolegą, rodakiem z Glinika był nieżyjący już dziś Stanisław Litak, zamiłowany w historii, który osiągnął szczyty kariery naukowej, został profesorem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Łączyła nas rodzinna ziemia, ropczycka szkoła, uczelnia. W czasach licealnych niejednokrotnie odwiedzał mnie na stancji, ucząc się ze mną łaciny, powtarzając zagadnienia z historii. Nie brakowało w tych koleżeńskich, młodzieńczych spotkaniach dygresji na temat koleżanek… Borykał się z trudnym losem. W tym okresie zmarł mu ojciec. Mieszkał kątem u znajomych w Chechłach k. Ropczyc. Ta przyjaźń przetrwała do ostatnich lat jego życia. Jeszcze rok przed jego śmiercią (w 2009 r.) kontaktowałem się z nim w sprawie nadesłania mi wspomnienia o ks. Michale Siewierskim. Niestety. Nie doczekał już publikacji zamieszczonej w moim albumie wspomnień (Michał Siewierski Kapłan i Wychowawca z powołania, Rzeszów 2010) ani spotkania nas uczniów15 maja 2010 r. w Ropczycach.

Z lat szkolnego pobytu w Ropczycach zapamiętałem też wybryki kolegów, w których niestety, zdarzało mi się brać udział. Przykładem tego był bunt przeciwko zmianie przedmiotu nauczania. Mieliśmy ulubioną nauczycielkę anglistkę. Nie umiała się posługiwać poprawną polszczyzną. Okraszała swoje lekcje różnymi dygresjami. Jedną z nich, humorystyczną zapamiętałem. Oto ona: Była zima. Dzieci zjeżdżali na sankach, a ulicą szła ksiądz dziwka (zakonnica) i wjechali jej między nogi… Była to nauczycielka, która mimo bariery językowej umiała sobie nas pozyskać. Chcieliśmy się uczyć języka angielskiego. Ale nie wiem z jakiego powodu szkoła zarządziła zmianę przedmiotu i oczywiście zmianę nauczyciela. Zbuntowaliśmy się. Kiedy na lekcje nowego przedmiotu (języka francuskiego) weszła romanistka, razem z siedzącym ze mną kolegą w ławce szkolnej rzuciliśmy ostentacyjnie książkami o pulpit. Skończyło się smutnie. Dyrektor Christoff kazał nam wezwać rodziców…

Inny przypadek, który okazał się dla mnie prawie tragiczny. Było to w ostatnim roku nauki. Przed maturą mieszkałem już w internacie. Pewnego wieczoru rozgorzała zacięta dyskusja z kolegami na temat Powstania Warszawskiego. A trzeba przypomnieć, że były to szczytowe lata stalinizmu. Miałem na ten fakt historyczny odmienny pogląd niż ten „fundowany” nam w programie szkolnym i w komentarzach prasowych. Jeden z kolegów zetempowski fanatyk zacietrzewił się. Nastąpiło między nami ostre starcie. Na drugi dzień wiedział już o tym dyrektor szkoły. Skutek był taki, że zostałem zawieszony w czynnościach ucznia. Ponieważ było to przed maturą, sprawa była poważna, zjawił się w szkole mój ojciec. Oparło się (?) chyba o radę pedagogiczną. Podejrzewam, że miałem wśród grona nauczycieli wielu obrońców. Byłem przecież dobrym uczniem. Byli nauczyciele, którzy stali po stronie prawdy. W każdym razie skończyło się szczęśliwie. Przywrócono mi prawa ucznia. Przystąpiłem do matury. A szczęśliwy też dla mnie los sprawił, że „czynniki społeczne”, zasiadające w tym czasie razem z nauczycielami przy maturze, z jakichś względów nie przybyły na czas i zdawałem egzamin dojrzałości bez ich udziału. I zdałem!

Na koniec tych moich wspomnień z ropczyckiej Edukacji, wrócę jeszcze do książki, od której zacząłem. A dla uzupełnienia dodam jeszcze. W ramach wykonywania w szkole tzw. „prac społecznych” pracowałem w godzinach popołudniowych (ileś tam razy w tygodniu) w Bibliotece Miejskiej w Ropczycach. I był to dodatkowy bodziec romansu z książką. Miałem z nią częsty kontakt. Sporo czytałem. Wypożyczałem do domu na zimowe wieczory… i tam przy lampie naftowej czytałem na głos. Słuchaczami byli moi rodzice.

Od romansu z książkami dochodziło niekiedy do flirtu z koleżankami… To tyle moich okruchów wspomnień z ropczyckiej edukacji… Zakończę je wypowiedzią Jeanne Moreau: Najpiękniejsze są wspomnienia, które ma się jeszcze przed sobą.

Julian Kania


Kontakt

Lokalizacja:
ul. Mickiewicza 12
39-100 Ropczyce

Sekretariat:
7:30 - 15:30

Telefon:
17 22 28 270

Email:
sekretariat@loropczyce.pl